niedziela, sierpnia 30, 2009

Bo jak to się stało że jeszcze nie było tu buta Marni

O butach Marni, podobnie jak o butach Balenciagi, można by stworzyć osobnego bloga. Są to zazwyczaj buty bardzo charakterystyczne - nie do pomylenia z żadnymi innymi: dość masywne, na platformach, z klockowym obcasem i z przeróżnymi kanciastościami (wpisz w zakładce grafika w googlach frazę "marni shoes" żeby przekonać się jak prawdziwa jest to prawda;-). Dlatego coś takiego jak na zamieszczonym poniżej zdjęciu jest czymś raczej wyjątkowym, jeśli chodzi o tę markę. Chociaż nie do końca. Też mamy tutaj platformę, ale tylko pod samą stopą i też mamy masywność, ale uzyskaną w nieco inny niż zwykle sposób. Obcas pochodzi z klasycznej szpilki, za to połączony jest z butem przy pomocy zgrubienia będącego jednocześnie przedłużeniem obcasa. To zgrubienie plus platforma odpowiadają za wrażenie masywności. Bardzo ciekawie pomyślane jest też wyeksponowanie samej platformy przechodzącej w element spajający górną część buta (również ściągniętą z eleganckiej białej szpilki) z przedłużonym obcasem poprzez zastosowany kolorystyczny kontrast. But ten może okazać się bardzo wygodny - platforma pod stopą niweluje wysokość obcasa i nadaje całej konstrukcji dużą stabilność. Przyznaję, że znalezienie dla tego buta odpowiedniego towarzystwa może okazać się prawdziwym wyzwaniem, ale czym byłaby moda bez takich właśnie wyzwań.

czwartek, sierpnia 27, 2009

Serena, I take you the way you are

Tenis ziemny jest dla mnie wyjątkową dyscypliną sportu, sprawiającą porównywalną przyjemność z uprawiania i oglądania.
O uprawianiu powiem tylko tyle, że satysfakcja z trafienia w piłkę właściwą częścią główki rakiety (to się czuje i słyszy) z odpowiednią siłą, ustawieniem nóg i skrętem tłowia nadającym piłce pożądaną trajektorię lotu, jest nieporównywalna z żadnym innym znanym mi doznaniem:-P

Teraz trochę więcej o oglądaniu. Jak już oglądać tenis, to tylko w wykonaniu pań - panowie są zbyt perfekcyjni technicznie i przez to nudni, panie natomiast są cudownie nieprzewidywalne a ich gra jest wolniejsza, dzięki czemu można się nią nacieszyć, plus grają z większym wdziękiem (zazwyczaj - sic!).
Siostry Williams lubiłem oglądać od początku ich kariery, bo były po prostu inne niż cała reszta - stworzyły zupełnie nową jakość w kobiecym tenisie, jakość, która ewidentnie wpłynęła na pozytywną ewolucję tej dyscypliny sportu. Poza tym budziły sporo kontrowersji - samą grą (początkowo głównie siłową), ale też zachowaniem (na korcie i poza nim). To jak grają dzisiaj, zachwyca nawet najbardziej zagorzałych ówczesnych krytyków. A grają bardzo agresywnie, prezentując wiele ryzykownych zagrań, które jeśli wychodzą, to zapierają dech w piersiach i nie pozostawiają wątpliwości, kto dominuje na korcie.
Zawsze jakoś bardziej kibicowałem młodszej Serenie, która była dla mnie postacią prezentującą się na korcie w sposób ekstremalnie oryginalny (i to zarówno jeśli chodzi o styl gry jak i wygląd, o czym niżej), a poza tym była tą młodszą, która początkowo dostawała regularne "baty" od starszej i bardziej doświadczonej Venus - w związku z czym potrzebowała wsparcia;-) W końcu się udało - zaczęła wygrywać z siostrą i ze wszystkimi innymi. Wspólnie z Venus zdominowały na pewien czas kobiece rozgrywki - nikt nie był w stanie z nimi wygrać. Dziś siostry nadal okupują czołowe miejsca rankingów i nie myślą o sportowej emeryturze (na którą z pewnością już dawno je stać), przy czym młodsza Serena ma na swoim koncie nieco więcej sukcesów niż starsza Venus.
Obydwie siostry sporo eksperymentują z tenisowym strojem. Szczególnie widoczne jest to w przypadku właśnie Sereny, której masywna budowa ciała wydawałoby się narzuca pewne ograniczenia jeśli chodzi o dobór garderoby. Serena nic sobie jednak z tego nie robi. Potrafi wystąpić zarówno w obcisłym sportowym kombinezonie jak i w powiewającej na wietrze spódniczce. W zestawie zazwyczaj jest sporych rozmiarów biżuteria, często naprawdę genialna, tak jak te cudowne kolczyki na zamieszczonych poniżej zdjęciach. I choć zwykle wszystko jest tu przesadzone, przerysowane, przestylizowany, to jest w tym jakaś metoda i pomysł na własny wizerunek, i ja to w pełni akceptuję.
Serena, crush them! ;-)






Zdjęcia pochodzą z finału Australian Open 2007, kiedy to wracająca na korty po kontuzji Serena dosłownie zniszczyła Marię Sharapovą.

niedziela, sierpnia 09, 2009

Brakujące teksty

Już jakiś czas temu zostałem zaproszony do wzięcia udziału w bardzo ciekawym projekcie. Na potrzeby tego projektu powstały dwa teksty dotyczące dwóch stylizacji pani Kingi Rusin. Ponieważ projekt ostatecznie "nie wypalił" (bardzo szkoda), pozwolę sobie zamieścić te dwa teksty tutaj. Niech ujrzą wreszcie światło dzienne. Oto one wraz z ilustrującymi je zdjęciami.




Sukienka - błyszcząca czekoladowym odcieniem brązu, o fasonie rodem z korporacyjnej imprezy gwiazdkowej, w talii na siłę "ozdobiona" szerokim paskiem, opinająca, wręcz krępująca sylwetkę, zupełnie niepotrzebnie dająca wrażenie braku doskonałości figury, przy tym uszyta poprawnie i chyba z dość dobrego jakościowo materiału - nie jest tu głównym winowajcą, ponoszącym odpowiedzialność za fatalny całościowy efekt. Jest nim to coś zawieszone na szyi. Przypadkowe zestawianie elementów stroju nie mści się tylko na osobach o szczególnej intuicji i wyczuciu, a do takich pani Kinga Rusin moim zdaniem nie należy. Nie jest to bynajmniej jakiś zarzut. Niewielu jest bowiem ludzi, którzy taką intuicją i wyczuciem dysponują - z tym trzeba się zwyczajnie urodzić. Cała reszta ludzkości musi sobie radzić bez tego wyjątkowego daru i jest to oczywiście jak najbardziej możliwe. Należy po prostu takiej przypadkowości unikać, łącząc świadomie i z rozmysłem. Gdy się o tym zapomina, to kończy się to tak, jak na załączonym obrazku. Ten naszyjnik jest z całkowicie innej "bajki" niż sukienka i tak jak zazwyczaj nie mam nic przeciwko łączeniu różnych "bajek", tak w tym przypadku mówię zdecydowanie NIE. Dlaczego? Bo wybór takiej sukienki, która funkcjonuje tylko w ściśle określonej konwencji (i to chyba jej największa wada), narzuca stylizacji surowe reguły, których nieprzestrzeganie powoduje bolesny zgrzyt. I mamy tu taki zgrzyt. Na domiar złego "bajka", z której pochodzi naszyjnik jest wyjątkowo słaba - pod znakiem zapytania stawiam nie tylko samą koncepcje tego naszyjnika, ale także jakość jego wykonania. Nie będąc fanem tej sukienki jestem zdania, że rezygnacja z wszelkich dodatków (w tym kolczyków, które są z jeszcze innej bajki - mamy zatem trzy bajki na raz) pozwoliłaby uzyskać nieporównywanie lepszy efekt.




Tę rewelacyjną sukienkę projektu Diane fon Furstenberg można było bardzo łatwo "wykończyć" niewłaściwie dobranymi dodatkami. Wystarczyłyby duże, geometryczne kolczyki, jakiś fikuśny naszyjnik, ewentualnie "bransoletki" (dodatki bardzo lubiane przez panią Rusin) i byłoby "po japkach". Ale ktoś "mądry" czuwał nad tą stylizacją, dzięki czemu jest naprawdę nieźle.
W oryginale sukienka ta nie ma paska, za to jest bardzo ciekawie marszczona w talii, co sprawia że pomysł zainstalowania w tym miejscu paska wydaje się dość ryzykowny. W tym przypadku jest to jednak rozwiązanie przemyślane i przez to dające bardzo ciekawy efekt. Kolor paska jest kolorom bardzo nieoczywistym dla tego zestawu i tym większe brawa należą się styliście. Do tego subtelne kolczyki (które ja osobiście bym sobie darował) niepsujące całego bardzo pozytywnego wrażenia i wreszcie idealnie z całością współgrająca fryzura.
Podsumowując pięknie podany przez sukienkę temat, którego nie zafałszowały bardzo sensownie (a w przypadku paska nawet błyskotliwie) dobrane dodatki. I o to właśnie chodzi.

sobota, sierpnia 01, 2009

Werdykt

Serial Sex and the city posiada status kultowego i nie ma co z tym faktem dyskutować. Nie zamierzam się również zastanawiać dlaczego tak się stało, bo zajęły się tym z pewnością jakieś "mądrzejsze głowy". Mój stosunek do tego serialu jest raczej pozytywny. Uważam że jest całkiem dowcipny (mnie osobiście śmieszy bardzo) i to chyba wystarcza, żeby uznać go za dobry a nawet bardzo dobry. Poza tym główna bohaterka - Carrie - prowadzi życie, o którym marzy wielu (w tym trochę także ja;-) - nie wstaje z łóżka przed 11 rano, pisuje do gazety, wynajmuje mieszkanie na Manhattanie, "stroi się" i "bywa na mieście". Choć kilkakrotnie ma w serialu problemy finansowe, to jakoś nigdy nie odbija się to na zawartości jej szafy, w której mieszkają prawdziwe skarby, w tym wiele z budzącymi szacunek metkami. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że Carrie "filozuje" (to taki neologizm mojego brata - czytaj: filozofuje w pretensjonalny i zazwyczaj prostacki sposób). Na łamach redagowanej raz w tygodniu kolumny w gazecie, próbuje odpowiadać na nurtujące ją pytania dotyczące świata, życia, mężczyzn etc. i generalnie jest to dość żałosna działalność - pozwalająca jej jednak prowadzić życie, jakie prowadzi i o jakim marzy wielu. Po latach dochodzę do wniosku, że mimo wszystko to jej "filozowanie" też miało swój urok. Ale do rzeczy.
Bez wątpienia bohaterami tego serialu, grającymi w nim na równi z czterema aktorkami (czasem może nawet lepiej) są ciuchy. Tak było od samego początku i z sezonu na sezon było coraz lepiej. Ewolucja jest widoczna szczególnie w przypadku garderoby trzech przyjaciółek Carrie, ale sama Carrie też rozkwitła w ciągu tych sześciu sezonów. Stylistom udało się stworzyć cztery różne, spójne stylowo typy dobrze ubranych kobiet. Godna podziwu jest zwłaszcza konsekwencja w stylizowaniu aktorek, ale też duża pomysłowość. Pierwsze skrzypce grała w tej kwestii zawsze Carrie, której styl, w odróżnieniu o stylu jej przyjaciółek, najtrudniej sklasyfikować - zresztą zazwyczaj mówi się po prostu o "stylu Carrie". Carrie najbardziej kombinowała, a co za tym idzie najbardziej ryzykowała. Nieprzewidywalność jej stroju zaliczyłbym również do głównych atutów serialu. Najczęściej to właśnie jej pojawienie się na ekranie powodowało u mnie reakcję "łoł" a czasem nawet "łoł, łoł". Ale do sedna.
Będąc w posiadaniu wszystkich odcinków tego serialu i po obejrzeniu każdego z nich przynajmniej dwukrotnie, jestem gotów wskazać moim zdaniem najlepszą stylizację, jaka została stworzona na jego potrzeby. Jest to oczywiście stylizacja Carrie, która wywołała u mnie reakcję "łoł, łoł, łoł". Najpierw kilka snapshotów, a później jeszcze krótki komentarz.







Mamy tu wszystko - cudowną kombinację segmentów kolorystycznych, którą tworzą przepiękne, nasycone barwy, ciekawą mieszaninę tkanin, która różnicuje cały strój ze względu na fakturę i błyszczenie poszczególnych elementów, bardzo dobre proporcje - współgrające długości spódnicy i płaszcza, wykończenie całości genialnymi butami, torebką i kolczykami, do których została ograniczona biżuteria z racji ogromnej dekoracyjności samego płaszcza. Wyrafinowany rodzaj skomplikowania użytym tu prostym fasonom nadają barwy - zabieg niezwykle błyskotliwy i zdecydowanie wart rozpropagowania. Barwy pełnią tu również rolę ozdobnika - jedynym niekolorystycznym ozdobnikiem jest aplikacja na torebce widoczna na ostatnim zdjęciu. Ryzykowność tej stylizacji polega na tym, że składa się ona właściwie z samych bardzo wyrazistych elementów. Uzyskany efekt jakby temu zaprzeczał - Carrie wygląda bardzo swobodnie, wręcz nonszalancko. Strój okazuje się idealny na spacer po parku w ciągu dnia, choć każdy z jego elementów wydaje się bardziej odpowiedni na wieczorne wyjście. Całość zapiera dech w piersiach. Podsumowując: "łoł, łoł, łoł".

Snapshoty pochodzą z odcinka 13 serii 6.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...