środa, maja 27, 2009

Znowu but

Ryzykuję oskarżenie o odgrzewanie kotleta sprzed kilku sezonów, ale jestem to winien Stelli Mccartney, którą darzę wielką sympatią i szacunkiem. Ponadto z tym butem związana jest pewna pouczająca (dla mnie) historia, która wydarzyła się właśnie dziś. Otóż koleżanka z pracy, która po sześciomiesięcznym zwolnieniu spowodowanym niefortunnym złamaniem nogi wróciła do biura, zwierzyła się nam, że bardzo tęskni za szpilkami, których jest miłośniczką, a których z powodu pozłamaniowej rekonwalescencji nie będzie niestety mogła nosić przez najbliższe dwa lata. Chcąc jej jakoś pomóc, ulżyć, przesłałem zamieszczone obok zdjęcie i dodałem, że to w celu nadanie tej tęsknocie bardziej realnej formy (wiem - jestem okropny). Byłem przygotowany na odpowiedź w postaci sugestywnego popukania się w głowę, tymczasem koleżanka wyraziła daleko idącą aprobatę w stosunku do zaprezentowanego buta (jak się później okazało nie tylko ona). Ja sam zacząłem wtedy myśleć o tym bucie zupełnie inaczej niż do tej pory - do tej pory wydawało mi się, że jest to but na tyle oryginalny, że właściwie bez szans na jakąś szerszą aprobatę. Choć jak się przez chwilę zastanowić, to but ten jest naprawdę urodziwy i to w klasycznym rozumieniu tego słowa. Ładna linia, zachowane proporcje, dobre wyprofilowanie - czego chcieć więcej. Sądziłem, że nie do zaakceptowanie dla "mas" jest pomysł konstrukcyjny jego przodu - ostentacyjnie nieklasyczny. Ten but najzwyczajniej w świecie zadziera nosa, ale jak się okazuje uchodzi mu to płazem. Tak jest chyba generalnie ze wszystkim, co proponuje Stella w ramach swojej marki i z tego właśnie wynika tak silna jej pozycja w modowej hierarchii. Jej kolekcje są zazwyczaj dość przewidywalne, jednak trzymają poziom i nieprzerwanie od lat uważa się je za jedne z najbardziej "wearable" wśród wybiegowych ciuchów. Bo Stella jest w stanie przekonać szeroką publiczność do bardzo wielu rzeczy a przecież o to właśnie chodzi w tym biznesie.

But pochodzi z kolekcji Stelly Mccartney na jesień/zimę 2007 roku. Kolekcja - zdecydownie warta przypomnienia - do zobaczenia w całości tutaj.

czwartek, maja 14, 2009

Paris Paris

Wybierałem się tam z głębokim przekonaniem, że zachwyty nad tym miastem są mocno przesadzone a samo miasto przereklamowane (należy je po prostu "zaliczyć") - wróciłem zachwycony i gotowy polecić je każdemu. Było cudownie i długo można by o tym pisać (i może jeszcze napiszę). Biorąc jednak pod uwagę, o czym generalnie jest ten blog, zacznę od tego, że:

Paryż stolicą mody jest.

I genialny francuski Vogue jest tutaj jedynie kropką nad "i". O potędze tego miasta świadczą bowiem same ulice, wypełnione tłumem dobrze i bardzo dobrze ubranych ludzi w każdym wieku, którzy stylowość mają chyba we krwi. Cechy charakterystyczne? Przede wszystkim ogromna dawka nonszalancji plus wrażenie przypadkowości w zestawianiu elementów stroju. Do tego sporo odważnych i perfekcyjnie zrealizowanych pomysłów. Naprawdę było co oglądać.

Check this out:





Widocznego na trzech pierwszych zdjęciach dziadka goniliśmy spory kawałek wzdłuż Sekwany. Niezbyt dobrze widać kolor spodni - są ciemnofioletowe a materiał lekko połyskuje. Czerwień butów jest bardziej matowa niż ta na kurtce. Coś wspaniałego.
Na ostatnim zdjęciu para, na którą natknęliśmy się w okolicach Luwru - zgodzili się zapozować.

środa, maja 06, 2009

Koncert

Nie mogłem sobie wymyślić lepszego prezentu urodzinowego (chociaż kupując bilety nie byłem pewien czy na pewno warto - ceny były spore). Jak dla mnie był to koncert, który pod każdym względem mógłby służyć za wzór - ja chcę chodzić tylko na takie koncerty.
Po pierwsze miejsce - Sala Moniuszki Teatru Wielkiego - przestronne i dostojne wnętrze (lekko burżujskie, ale przez to doskonale kontrastujące z surową aranżacją sceny) z rewelacyjną akustyką i chyba bardzo odpowiednie dla tego rodzaju muzyki i tej klasy artystów.
Po drugie wykonawca - Antony Hegarty, który wbrew temu, co się generalnie ludziom wydaje, jest bardzo pogodnym i mimo wszystko szczęśliwym człowiekiem. Na scenie czuje się doskonale - nie wysilając się nawiązuje kontakt z publicznością a przy tym posiada niczym niezachwianą swobodę bycia sobą, czyli transgenderowym artystą, którego niejednoznaczność płciowa w znacznym stopniu determinuje postrzeganie otaczającego go świata i co za tym idzie również jego twórczość. Jego głos brzmi na żywo równie dobrze jak na płytach (a czasem nawet lepiej zyskując jakąś niesamowitą głębię) - muszę szczerze przyznać, że obawiałem się jak to z tym będzie. W nagraniach studyjnych wokal Antony'iego wypada genialnie i dlatego podejrzewałem, że na żywo trudno będzie uzyskać zbliżony efekt. Myliłem się - Antony podchodzi do swoich występów z ortodoksyjnym perfekcjonizmem i profesjonalizmem. Wykonania znanych utworów niczym nie ustępowały wersjom z nagrań - wszystkie pomysły aranżacyjne były bardzo trafione.
Po trzecie wreszcie - cudowna oprawa całego koncertu: począwszy od intrygującego supportu Johanny Constantine, poprzez wykorzystane instrumenty, a na oświetleniu (sugestywnie ilustrującym dźwięki i pomagającym w budowaniu odpowiedniego nastroju) skończywszy.
Długo będę pamiętał to chyba najważniejsze jak dotychczas wydarzenie muzyczne w moim życiu.

Zespół Antony and The Johnsons zagrał w Warszawie 29 kwietnia 2009 roku. Ten post pojawia się dopiero teraz, gdyż następnego dnia po koncercie udałem się w moją pierwszą podróż do Paryża (o czym wkrótce) i dopiero co wróciłem.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...